Wróciłam do swojego starego, dobrego rytmu. Ponad 10 godzin w pracy, wieczory w domu. Uf, tak ma być! Już gnuśniałam na chorobowym, jednak pomimo pozytywnego nastawienia i nowych sił witalnych muszę sobie ponarzekać. Nienawidzę przygotowywania tych pierdółeczek, pudełeczek, warzywek, obiadków. Szlag mnie od tego trafia, dlatego obiady gotuję sobie z góry na 2 - 3 dni. Dobrze, że mam możliwość odgrzewania jedzenia w pracy - obiad około godziny 18 (kiedy już jestem w domu), nie jest dobrym pomysłem. Na poniższej fotografii widoczne jest jedzenie, które porwałam z lodówki wychodząc z domu.
Cóż za kompozycja. Piękna niczym sztuka współczesna. Są słoiki, plastiki, kanapka. Pełen wypas. No dobrze, koniec z narzekaniem!
Śniadanie (słoik po buraczkach i serek wiejski w woreczku):
- w słoiku znajduje się zupa warzywna z odpowiednią ilością ryżu (muszę ograniczać jedzenie chleba, stąd ten dziwny pomysł na śniadanie)
- posiłki powinnam uzupełniać odpowiednią porcją białka pochodzącego z produktów mlecznych, dlatego wmusiłam w siebie pół opakowania serka wiejskiego.
Nigdy więcej nie wpadnę na tak idiotyczny pomysł, żeby o 6.30 fundować sobie taką (nie)przyjemność. Nie ma to jak zwykła kromka z dodatkami.
II śniadanie:
- kromka 40g chleba razowego z szynką drobiową 30g i papryką. Uwielbiam paprykę.
Obiad (w plastikowym pudełeczku)
- 130g (waga surowego) mięska drobiowego marynowanego w maślance i ziołach
- 40g (waga suchego) ryżu z koperkiem
- buraczki firmy Orzech (uwielbiam je, a na dodatek mają bardzo dobry skład - polecam)
śniadanie (które i tak nie przebije tych obrzydliwych, owsianych
racuchów, o których kiedyś pisałam)
Ponarzekałam, wylałam swoją żółć, frustrację i zacietrzewienie. Spakowałam porcyjki na jutro. Teraz siedzę zadowolona, uśmiecham się i widzę już same pozytywy. W pracy mogę jeść urozmaicone posiłki, nie ograniczając się do monotonnych kanapek (a niestety nie każdy ma tak dobrze). Polubiłam warzywa. Nie czuję się głodna (a za starych, grubszych czasów często odczuwałam uczucie ssania w żołądku). Waga spada, a ja czuję się coraz lepiej. Wczoraj wyszłam z domu w starych, zimowych butach na obcasach i nie bolały mnie nogi. Spodnie, którymi kiedyś chwaliłam się na blogu, że są już takie "małe" w porównaniu z tym co było, przelatują mi przez dupsko. Warto!
mocno nadżarty przeze mnie podwieczorek (już w domu), składający się z 40g chleba,
mieszanki sałat, rzodkiewki, pomidora, papryki, tuńczyka w sosie własnym (30g) oraz
dressingu z jogurtu naturalnego wymieszanego z niewielką ilością kremu z gorczycy,
kilku kropel cytryny, szczypty cukru oraz soli i pieprzu
warzywa obiadowe (nie z mrożonki), które przygotowywałam sobie dzisiaj
na kolejne dwa dni do ryżu/kaszy i dodatków
(np. mięska wołowego albo dwóch jajek)