Przeczytałam dzisiaj intrygujący wpis Orci, zatytułowany "Czy można być szczęśliwą będąc otyłą" (dostępny TU). Bardzo dobry tekst - polecam każdemu przeczytać i się nad nim zastanowić. Ja tak zrobiłam. Choć moje wnioski są inne niż teza zawarta we wpisie Orci, to nie mogę odmówić jej racji:
"Do szczęścia trzeba dorosnąć Czytelniku. Jeśli jest ono oparte na wyglądzie zewnętrznym, to jest bardzo kruche i łatwo je stracić.
Kochajmy siebie samych."
Cytat skradziony od Orci. Tu nasuwa się już niestety moja subiektywna, mniej pozytywna opinia. Cholera, zastanawiam się jak duża bym była, gdybym do tej pory starała się dorosnąć do szczęścia. Obawiam się, że moim przypadku nie zdążyłabym zasmakować zadowolenia z życia, bo po prostu już by mnie na świecie nie było - padłabym na zawał/udar związany z otyłością albo sama zrobiłabym sobie krzywdę. Tu zaczyna się mój komentarz, który zostawiłam u Orci, ale który jest jednocześnie dla mnie tak ważny, że powielę go tutaj.
Ze smutkiem stwierdzę, że w czasie mojego otyłego żywota czułam się
kurewsko nieszczęśliwa. Nieszczęśliwa do tego stopnia, że teraz prawie
nie mam zdjęć z tamtego okresu, bo je kasowałam, nie mogąc na siebie
patrzeć i nie godząc się z tym jak wyglądam. Teraz chciałabym jakieś
fotki dla porównania i po prostu ich nie mam, chyba że ktoś z moich
znajomych posiada fotografie, na których widać mnie w pełnej krasie.
Może to dziwne, że mówię o fotografiach, ale to był taki mój osobisty
wyznacznik swojej nieakceptacji. Iluzję szczęścia dawali mi faceci, że
niby się im podobam, pitu-pitu, choć potem i tak okazywało się, że i dla
nich moja otyłość jest problemem. Jak przypomnę sobie zakupy, to do tej
pory się denerwuje, nasuwa mi się na usta "kurwa mać", bo przypomina mi
się to całe upokorzenie związane z tym, że największe rozmiary są za
małe, a jeśli już coś jest na mnie dobre, to wyglądam po prostu
obleśnie. Otyłość była dla mnie takim marazmem, że nawet przestałam się
rozwijać pod względem intelektualnym, przeżywając wciąż swoje
nieszczęście jako coś, co mnie hamuje. Dopiero kiedy udało mi się
schudnąć kilkanaście/kilkadziesiąt kilogramów, to poczułam siłę i ochotę
do konfrontacji ze światem, do odważenia się na ambicję, do poszukiwań
takiej pracy, która mi odpowiada, a nie tej gorszej i niepasującej do
moich kwalifikacji, bo przecież nie pójdę między ludzi, będąc
chorobliwym grubasem. Ludzie byli przy mnie dość dyskretni, muszę
przyznać, że nie słyszałam jakiejś zastraszającej liczby wyzwisk w moim
kierunku, choć wiadomo - zdarzały się komentarze gówniarzy, którzy
chcieli zabłysnąć albo (o dziwo) ludzi starszych. Ze złym stanem
psychicznym szedł w parze beznadziejny stan fizyczny. W lecie tak puchły
mi stopy i kostki, że musiałam powyrzucać moje stare sandały (choć
stopy miałam ogólnie wąskie). Jak miałam jechać zatłoczonym autobusem na
stojąco, to po prostu się tego bałam, bo na zakrętach czy przy
hamowaniu tak mną rzucało, że nie dawałam rady się utrzymać. Teraz nie
mam tego problemu, mogę stać ile chcę. Czułam się jak babcia - bezsilna,
słaba, chora, choć fizycznie doskwierał mi jedynie nadmiar tłuszczu.
Przez ponad rok miałam problem z prawym kolanem, jak je nadwyrężyłam
(np. wchodzeniem po schodach na II piętro), to potem przy siedzeniu
zaczynało mnie ono tak boleć, że nie mogłam sobie dać rady. Ktoś może mi
zarzucić, że zwracam zbyt dużą uwagę na fizyczność, na wygląd, ale kto
tego nie robi? Nawet kiedy byłam otyła, to nie byłam aż tak dobrym
Samarytaninem, by np. iść do łóżka z kimś, kto by mi nie odpowiadał i
uważałabym go za osobę szpetną. Charakter jest ważny, może i
najważniejszy ale moim zdaniem wyglądu odrzucić się całkowicie nie da.
No, rozpisałam się, ale czytając to co napisałaś, przypomniał mi się
cały ten ból, który towarzyszył mojej otyłości. Otyłość odbierała mi
siłę, pewność siebie, zdrowie, dając w zamian upokorzenia. Na szczęście
doszłam do tego etapu, że wszystkie te negatywne czynniki mogłam
skierować w walce przeciwko swojej marnej, grubej rzeczywistości. To co
odbierało mi ochotę do życia i siłę, dało mi jednocześnie moc do
podjęcia starań o nowe życie. Im gorzej znosiłam otyłość, tym bardziej
chciało mi się z nią walczyć. Szanuję to co napisałaś i absolutnie nie
mam zamiaru tego negować, bo piszę o swojej perspektywie. Twój tekst
obudził we mnie wspomnienia - jednocześnie złe i dobre. Złe, bo tamten
okres był dla mnie absolutnie negatywny, dobre, bo dzięki tak żywym
widmom przeszłości wiem czego się wystrzegać. Powrotu do niej.
Siedzę nad opisaną przeze mnie retrospekcją i myślę. Wszystko zależy od konkretnego modelu człowieka. Nie da się uogólniać. Jeden będzie szczęśliwy siedząc ze swoimi batonikami na fotelu przed telewizorem, inny odnajdzie szczęście nawet w hospicjum, jeszcze inny poczuje ukojenie, mając pieniądze albo kolekcję znaczków pocztowych, czegokolwiek. Kto może być nieszczęśliwy? Każdy z nas. Czy to biedny, czy bogaty, czy brzydki, czy piękny. Jeden znajdzie swoją drogę do szczęścia, inny nie i skończy marnie albo będzie szedł przez życie udając lub pokazując wszystkim swój ból, aż ludzie się odwrócą, bo nie będą potrafili pomóc. Miałam to szczęście, że źródłem mojej niedoli była otyłość. Jest to coś, co można zniwelować. Nie każdy ma tak łatwo.