15.06.2015

O tym jak Orcia obudziła we mnie wspomnienia

Przeczytałam dzisiaj intrygujący wpis Orci, zatytułowany "Czy można być szczęśliwą będąc otyłą" (dostępny TU). Bardzo dobry tekst - polecam każdemu przeczytać i się nad nim zastanowić. Ja tak zrobiłam. Choć moje wnioski są inne niż teza zawarta we wpisie Orci, to nie mogę odmówić jej racji:

"Do szczęścia trzeba dorosnąć Czytelniku. Jeśli jest ono oparte na wyglądzie zewnętrznym, to jest bardzo kruche i łatwo je stracić.
Kochajmy siebie samych."

Cytat skradziony od Orci. Tu nasuwa się już niestety moja subiektywna, mniej pozytywna opinia. Cholera, zastanawiam się jak duża bym była, gdybym do tej pory starała się dorosnąć do szczęścia. Obawiam się, że moim przypadku nie zdążyłabym zasmakować zadowolenia z życia, bo po prostu już by mnie na świecie nie było - padłabym na zawał/udar związany z otyłością albo sama zrobiłabym sobie krzywdę. Tu zaczyna się mój komentarz, który zostawiłam u Orci, ale który jest jednocześnie dla mnie tak ważny, że powielę go tutaj. 

Ze smutkiem stwierdzę, że w czasie mojego otyłego żywota czułam się kurewsko nieszczęśliwa. Nieszczęśliwa do tego stopnia, że teraz prawie nie mam zdjęć z tamtego okresu, bo je kasowałam, nie mogąc na siebie patrzeć i nie godząc się z tym jak wyglądam. Teraz chciałabym jakieś fotki dla porównania i po prostu ich nie mam, chyba że ktoś z moich znajomych posiada fotografie, na których widać mnie w pełnej krasie. Może to dziwne, że mówię o fotografiach, ale to był taki mój osobisty wyznacznik swojej nieakceptacji. Iluzję szczęścia dawali mi faceci, że niby się im podobam, pitu-pitu, choć potem i tak okazywało się, że i dla nich moja otyłość jest problemem. Jak przypomnę sobie zakupy, to do tej pory się denerwuje, nasuwa mi się na usta "kurwa mać", bo przypomina mi się to całe upokorzenie związane z tym, że największe rozmiary są za małe, a jeśli już coś jest na mnie dobre, to wyglądam po prostu obleśnie. Otyłość była dla mnie takim marazmem, że nawet przestałam się rozwijać pod względem intelektualnym, przeżywając wciąż swoje nieszczęście jako coś, co mnie hamuje. Dopiero kiedy udało mi się schudnąć kilkanaście/kilkadziesiąt kilogramów, to poczułam siłę i ochotę do konfrontacji ze światem, do odważenia się na ambicję, do poszukiwań takiej pracy, która mi odpowiada, a nie tej gorszej i niepasującej do moich kwalifikacji, bo przecież nie pójdę między ludzi, będąc chorobliwym grubasem. Ludzie byli przy mnie dość dyskretni, muszę przyznać, że nie słyszałam jakiejś zastraszającej liczby wyzwisk w moim kierunku, choć wiadomo - zdarzały się komentarze gówniarzy, którzy chcieli zabłysnąć albo (o dziwo) ludzi starszych. Ze złym stanem psychicznym szedł w parze beznadziejny stan fizyczny. W lecie tak puchły mi stopy i kostki, że musiałam powyrzucać moje stare sandały (choć stopy miałam ogólnie wąskie). Jak miałam jechać zatłoczonym autobusem na stojąco, to po prostu się tego bałam, bo na zakrętach czy przy hamowaniu tak mną rzucało, że nie dawałam rady się utrzymać. Teraz nie mam tego problemu, mogę stać ile chcę. Czułam się jak babcia - bezsilna, słaba, chora, choć fizycznie doskwierał mi jedynie nadmiar tłuszczu. Przez ponad rok miałam problem z prawym kolanem, jak je nadwyrężyłam (np. wchodzeniem po schodach na II piętro), to potem przy siedzeniu zaczynało mnie ono tak boleć, że nie mogłam sobie dać rady. Ktoś może mi zarzucić, że zwracam zbyt dużą uwagę na fizyczność, na wygląd, ale kto tego nie robi? Nawet kiedy byłam otyła, to nie byłam aż tak dobrym Samarytaninem, by np. iść do łóżka z kimś, kto by mi nie odpowiadał i uważałabym go za osobę szpetną. Charakter jest ważny, może i najważniejszy ale moim zdaniem wyglądu odrzucić się całkowicie nie da. No, rozpisałam się, ale czytając to co napisałaś, przypomniał mi się cały ten ból, który towarzyszył mojej otyłości. Otyłość odbierała mi siłę, pewność siebie, zdrowie, dając w zamian upokorzenia. Na szczęście doszłam do tego etapu, że wszystkie te negatywne czynniki mogłam skierować w walce przeciwko swojej marnej, grubej rzeczywistości. To co odbierało mi ochotę do życia i siłę, dało mi jednocześnie moc do podjęcia starań o nowe życie. Im gorzej znosiłam otyłość, tym bardziej chciało mi się z nią walczyć. Szanuję to co napisałaś i absolutnie nie mam zamiaru tego negować, bo piszę o swojej perspektywie. Twój tekst obudził we mnie wspomnienia - jednocześnie złe i dobre. Złe, bo tamten okres był dla mnie absolutnie negatywny, dobre, bo dzięki tak żywym widmom przeszłości wiem czego się wystrzegać. Powrotu do niej. 
Siedzę nad opisaną przeze mnie retrospekcją i myślę. Wszystko zależy od konkretnego modelu człowieka. Nie da się uogólniać. Jeden będzie szczęśliwy siedząc ze swoimi batonikami na fotelu przed telewizorem, inny odnajdzie szczęście nawet w hospicjum, jeszcze inny poczuje ukojenie, mając pieniądze albo kolekcję znaczków pocztowych, czegokolwiek. Kto może być nieszczęśliwy? Każdy z nas. Czy to biedny, czy bogaty, czy brzydki, czy piękny. Jeden znajdzie swoją drogę do szczęścia, inny nie i skończy marnie albo będzie szedł przez życie udając lub pokazując wszystkim swój ból, aż ludzie się odwrócą, bo nie będą potrafili pomóc. Miałam to szczęście, że źródłem mojej niedoli była otyłość. Jest to coś, co można zniwelować. Nie każdy ma tak łatwo.

9.06.2015

Idę, ale wrócę

Nic się nie odzywam - zasługuję na solidnego kopniaka w dupsko na zachętę. Dziwnym trafem, kiedy byłam wielorybiasta, to miałam więcej czasu na wszystko. Teraz minuty uciekają mi jak sekundy, nie mam czasu się zatrzymać, zastanowić, złapać oddech. Szybkie życie jest wygodne, bo nie ma się czasu na myślenie i podjadanie, ale przydałyby  mi się bite dwa tygodnie regeneracji.

Ostatnio stanęłam na wadze i pomyślałam sobie: ja pierdziele, schudłam więcej niż sama ważę. Zmalałam o jedną grubą blondynę. Dziwne uczucie, bo o ile kiedyś postrzegałam się "całościowo" i nie mierzyłam się w kategorii osoby podwójnej, to teraz trudno mi myśleć o dawnej sobie jako o pojedynczym osobniku, a przecież dalej nie należę do grona "chudzielców", walczę z grubymi nogami i unikam słodyczy jak znudzona żona seksu z kiepskim mężem. Teraz idę, ale wrócę!

Moja ulubiona sukienka! Jak tylko oddam ją do zwężenia i skrócenia, to będę w niej świecić mizernymi cyckami
i przechadzać się z dumą między gronem rozpalonych wakacyjnym powietrzem ludzi.

Tak wygląda mój brzuch po zrzuceniu 65kg. Dupy nie urywa, ale pracuję nad nim. Do zdjęcia ubrałam antygwałty 
w ciapki. Aż wstyd mi jak na nie patrzę :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...