Nie odzywam się tyle czasu i zamiast kajać się, czy obiecywać poprawę, wolę marudzić. Zła kobieta ze mnie. Cholera, mam pracę. Taką, którą lubię, czuję się w niej dobrze, swobodnie, szczęśliwie. I wiecie co? Muszę z tej pracy zrezygnować na rzecz innych priorytetów. Właściwie jednego, głównego. Mam tak ograniczoną możliwość brania wolnych dni, że jestem zmuszona odejść od tego co lubiłam. Jestem z tego powodu jednocześnie zła i smutna, dlatego wolę nie odzywać się na blogu, niż codziennie ziać jadem i nienawiścią do świata.
Cholerny spleen rekompensuję sobie samotnymi przechadzkami z kijkami do nordic walkingu. Mieszkam w tak pięknym miejscu, że wystarczy, iż wyjdę z ogrodu, a już mogę wspinać się po obrośniętym trawami i drzewami pustkowiu, gdzie natrafić mogę jedynie na sarnę albo parkę zdesperowanych licealistów, którym brakło samochodu lub pustego domu do celów "wyższych".
Kiedyś weszłam na blog wiara-walka-wygrana. Poczytałam co pisze autorka, poczytałam co piszą komentatorzy i wiecie co? Zwątpiłam. Ktoś skarżył się, że stracił zapał i chęci do walki - typowe "pierdu, pierdu, nie mam siły nie żreć". Dostał wyjątkowo trafną odpowiedź od kogoś, kto nie pitoli się z czułymi słówkami, a po prostu mówi co myśli. Jak przeczytałam odpowiedź rozpoczynającą się od: wal się ze swoimi głupimi radami przeklęty szczuplaku, to automatycznie poczułam się po prostu zirytowana (wkurwiona). Nie chce mi się tego teraz komentować, wyraziłam na tamtym blogu swój niesmak i naszła mnie refleksja typu: chudnij szybciej, żebyś nawet ciałem nie była podobna do osobnika z tego komentarza.
Co z moim chudnięciem? Wszystko dobrze, co tydzień ubywa ze mnie około kilograma smalcu. Właściwie byłoby perfekcyjnie, gdyby nie ten żal za pracą. Muszę się ogarnąć. Pozdrawiam!